Coliving. Z czym to się je?

Slider_big_pexels-photo-70493
TO DZIAŁA
07.09.2016
Coliving, tak jak cohousing, opiera się na słowie community – wspólnota. I na pierwszy rzut oka może się wydawać, że znaczy to samo. Ale jednak różnica jest istotna, mniej więcej taka jak pomiędzy wynajęciem mieszkania a zbudowaniem domu.  

Po co wspólnota?


Zacznijmy od podobieństwa – obie idee narodziły się z potrzeby życia we wspólnocie, zmęczenia odrębnością i zamykaniem się w ramach podstawowej komórki społecznej. Ludzie zamarzyli o tym, by miejsce, w którym mieszkają w naturalny sposób skłaniało ich do nawiązywania i utrzymywania relacji z sąsiadami. Nie chodzi tu o tzw. „komunę”, gdzie nie istnieje własność i wszystkim co posiadamy dzielimy się z pozostałymi członkami. Chodzi o to, by – poza przestrzeniami prywatnymi – były też przestrzenie współdzielone i poczucie wspólnoty, które daje poczucie bezpieczeństwa, przynależności i buduje tożsamość oraz przywiązanie do miejsca.
 

Cohousing – decydujemy wspólnie


Proces budowania wspólnoty w idei cohousingu zaczyna się już na etapie planowania. To trochę polega na tym, że kilka-kilkanaście rodzin, które postanowiły wybudować dla siebie domy, kupują jedną, wspólną dużą przestrzeń i razem ją rozplanowują. Nie chodzi tu o to, że każdy dom czy mieszkanie musi być jednakowe – jedni mogą mieć większe, inni mniejsze itp. – istotą są części wspólne. Członkowie cohousingu budują sobie np. wspólną kuchnię i jadalnię, miejsce do zabaw dla dzieci, czasem taki duży „salon”, gdzie mogą się spotkać wszyscy razem, albo bibliotekę, w której mogę się dzielić książkami, mają wspólny ogród, warzywniak itp. Razem je planują i razem wszystko ustalają. Wspólnie też tym zarządzają. Nie ma żadnego dewelopera, zarządcy, spółdzielni (w znaczeniu naszych spółdzielni mieszkaniowych), nie ma zarządu, prezesa, kadencji itp. Działa to jak duża, wielopokoleniowa rodzina. Poza realizacją potrzeby bycia we wspólnocie, istotą cohousingu jest współdecydowanie.
 

Coliving – mieszkamy wspólnie

Coliving u podstaw ma tę samą potrzebę wspólnoty, ale pomija aspekt współdecydowania. Z badań przytoczonych w amerykańskim Wired Magazine wynika, że prawie 60% 18-34-latków czasem lub często czuło się samotnie. Jest to tzw. pokolenie millenialsów, które charakteryzuje się przedłużonym czasem poszukiwania swojej ścieżki życiowej, czy wręcz byciem wiecznie „w drodze”. Rzadziej i później wchodzą w poważne związki i zakładają rodziny, łatwiej i częściej zmieniają pracę, mają silną potrzebę rozwoju i otwartości na zmiany. Jednocześnie chcą by ich życie było równie pasjonujące na każdym polu i nie mają potrzeby oddzielania życia prywatnego od zawodowego, jak robiły to wcześniejsze pokolenia. I dla nich właśnie zostały stworzone miejsca colivingowe. Stworzone, bo wybudowane i zarządzane przez jakąś firmę, a mieszkania tam się wynajmuje. Domy colivingowe znajdują się w dużych miastach, np. w Londynie czy San Francisco, najczęściej blisko siedzib dużych firm zatrudniających młode osoby. Idea ta wyrosła z bardzo już popularnego coworkingu, czyli miejsc, w których osoby pracujące na zlecenia, a nie na etacie, mogą wynajmować biurka we wspólnej przestrzeni.  
Całe życie na uniwerku

Domy colivingowe przypominają trochę akademiki o bardzo wysokim standardzie. Zapewniają nie za duże mieszkania prywatne i sporą, bardzo dobrze wyposażoną część wspólną – kuchnie, jadalnie, wspólne miejsca relaksu, pralnie – wszystko oczywiście wyposażone. Nie zapominają o takich szczegółach jak parkingi dla rowerów czy ogród. Mieszkanie tutaj się wynajmuje, co zapewnia wygodę (bo o jego funkcjonalność i stan odpowiada zarządca), mobilność (wystarczy wypowiedzieć umowę i można się przeprowadzać), oszczędność czasu (nie traci się go na dojazdy do pracy). Umożliwia też swobodne przenikanie się pracy z życiem prywatnym – z tymi samymi osobami pracujemy i mieszkamy. Brzmi jak koszmar? Widocznie nie jesteś adresatem tego pomysłu. Mieszkania rozchodzą się jak ciepłe bułeczki.